środa, 28 września 2011

Zawieszenie

Zamieszczanie nowych części historii o zombie wsi polskiej sielskiej anielskiej, zostaje zawieszone.
Osobom zainteresowanym podaję mój numer GG: 13079196. Jeśli macie pytania, chętnie na nie odpowiem.
Cześć; )

wtorek, 5 lipca 2011

Przerwa

Wszystkich, których zainteresowała stworzona przeze mnie historia, informuję, że projekt zostaje zawieszony na okres wakacji.
Bawcie się dobrze w te wakacje, do zobaczenia we wrześniu;)

środa, 22 czerwca 2011

Rozdział III cz.3


 Andrzej Werko wjeżdżał na parking przed zakładem pogrzebowym „Drugi Obol”, który był jego miejscem pracy. Zakład świadczył kompleksowe usługi z zakresu przygotowania zmarłego do ostatniej drogi. Nazwa pochodziła z mitologii greckiej. Według starożytnych Greków zmarli, aby dostać się do krainy umarłych musieli dać przewoźnikowi dwa obole, które były opłatą za przewiezienie przez rzekę Styks. Według ideologii, którą wciskali wszystkim klientom pracownicy zakładu pogrzebowego „Drugi Obol”, pierwszym obolem była śmierć, a drugim godny pochówek.
Na pochówkach znali się jak mało kto. Chociaż firma położona była raczej na uboczu, nie w okolicy dużego miasta, to ich renoma sprawiała, że każdy wiedział jak do nich trafić.
Andrzej jest balsamistą, pilnuje żeby ciała zmarłych estetycznie prezentowały się trumnie. Jest jednym z najlepszych w swoim fachu. Znał wszystkie techniki i sprytne sztuczki. Zdarzały mu się naprawdę ciężkie przypadki, ale i z nimi dawał sobie rade. Często trafiały mu się ofiary wypadków samochodowych. Te były dla niego wyzwaniem, które pozwalało mu pokazać jak jest dobry. Lecz nie wszystko było w jego mocy. Te ciała, z których zostawała dosłownie miazga trzeba było skremować. To zdarzało się bardzo rzadko, więc gdy Andrzej kończył swoją pracę ciężko było ludziom uwierzyć, że w trumnie leży zmarły. Osoba w trumnie wyglądała jakby spała.
Wszedł głównym wejściem i skierował się na miejsce pracy. Przywitał się z Anetą, która pracowała w recepcji.
-Andrew- zawołał za nim jego szef, Stefan Król.- Mógłbyś podejść na chwile?
-Tak, proszę pana- odparł. Wszedł do gabinetu. W tym miejscu przyjmowano klientów. Za masywnym, dębowym biurkiem siedział okrąglutki, blady szatyn z lekkimi zakolami, na nosie miał okulary. Wskazał mu krzesło po swojej prawej stronie, tak aby spoglądano na, jak mu się wydawało, jego szlachetniejszy profil. Andrzej usiadł, wyprostował się i położył ręce na kolanach.
-Andrew, ile razy mówiłem Ci, żebyś mówił mi po imieniu- z czasów gdy robił interesy w „stanach” pozostał mu nawyk zangielszczania imion. Nie robił tego tylko przy klientach.- To „proszę pana”, mnie postarza. Już charakter naszej pracy mnie przygnębia, nie musisz dokładać mi lat- westchnął szef. Choć miał tyle samo lat co Werko to jego wcześniej zaczął dopadać kryzys wieku średniego.- I usiądźże wygodniej, nie jesteśmy w wojsku.- Werko udał, że siada wygodniej.
-Dobrze, proszę pana.
-Ekhem...
-Dobrze, Stefan. Więc o co chodzi- przeszedł do rzeczy.
-Nie napijesz się ze mną kawy?
-Nie, dziękuje. Nie pije kawy.
-Ano tak, ciągle o tym zapominam. Zatem herbata- zadecydował szef.
-Nie dziękuje, mam dziś sporo pracy i...
-Bzdury. Właśnie o pracy chcę porozmawiać- podniósł słuchawkę leżącego na biurku telefonu, nacisnął jeden z przycisków i zaczął mówić.- Agi zrób mi kawę, a dla Andrew herbatę. Ile chcesz kostek cukru?- Andrzej podniósł do góry dwa palce.- Dwie kostki, dla mnie zrób taką jak zwykle.
Odłożył słuchawkę. Póki czekali, aż Agata przyniesie im kawę i herbatę, Stefan próbował zacząć ogólna pogawędkę, ale jakoś mu nie wychodziło. Milczeli zatem. Do gabinetu weszła Agata z tacą. Położyła napoje przed oboma mężczyznami, a pomiędzy nimi talerz z ciastkami.
-Dziękuje Ci kochanie. Możesz wyjść.
-Czeka na pa... na Ciebie taki pan z policji, kiedy może wejść?
-Och, o co chodzi? Co on może ode mnie chcieć- Stefan Król miał kilka pomysłów na to co „pan z policji” mógłby od niego chcieć, ale nie dawał tego po sobie poznać i zachowywał kamienną twarz.
-Mówi, że jest z jednostki poszukiwawczej i chce z panem rozmawiać. Tyle wiem.
-Powiedz mu, żeby poczekał jeszcze chwilę.
Agata wyszła i znowu zostali sami.
-Więc w jakiej sprawie mnie pan zawołał?- zapytał Werko.
-Tak. Mam dla Ciebie specjalne zadanie. Wiem, że masz dużo pracy, ale to priorytet. W lodówce masz pracownika zakładów mięsnych Mięsopol Jana Obrochta, dla przyjaciół Johny Mielony... Zdarzył się wypadek i wciągnęło nieszczęśnika. Właścicielowi udało się jakoś zamydlić oczy wdowie i ta nie wniosła sprawy do sądu. Dał jej jakieś odszkodowanie i zapewnił, że pogrzeb odbędzie się na jego koszt. Trochę za to beknie, ale i tak lepiej na tym wyjdzie niż gdyby ta kobieta zaczęła nagłaśniać sprawę. W grę wchodzą kwestie bezpieczeństwa.
-A ja mam go poskładać do kupy. Wszyscy będą zadowoleni i wdowa, i pracodawca.
-Dokładnie, ale naprawdę to musi być robota Tip Top i na wczoraj. Szefa tego nieszczęśnika to mój dobry przyjaciel. Oczywiście ta robota jest płatna ekstra.
Andrzej dopił herbatę i zaczął wstawać. Wstał szef i odprowadził go do drzwi. Położył mu rękę na ramieniu, zbliżył się i powiedział półgłosem.
-Lepiej przez jakieś dwa miesiące omijaj produkty Mięsopolu. Ja znam tego pazerę.
Poklepał go po ramieniu i wrócił do biurka.
Werko zamknął za sobą drzwi i podszedł recepcji, puścił oko do Agaty. Zarumieniła się jak zawsze, gdy to robił. Nie chciał jej robić nadziei, ale ona to lubiła, więc nie widział problemu, by od czasu do czasu sprawić jej przyjemność. Kątem oka spoglądnął na siedzącego na krześle dwudziestosześcioletniego mężczyznę, nie interesował on go w ogóle, więc wrócił wzrokiem do recepcjonistki.
-Dziękuję za herbatę, była bardzo dobra. Miłego dnia, jeśli Ci się to uda tutaj. Dzisiaj już się pewnie nie zobaczymy- lekko uśmiechnął się. Ona uśmiechnęła się trochę bladziej.
-Dzięki. Co tam u księciunia, Andrew?- przekomarzała się delikatnie.
-Koleś szefa oszczędzał na jakichś procedurach bezpieczeństwa i teraz ja muszę jakiegoś pechowca składać.
-Uuu... co mu się stało?
-Tego jeszcze nawet nie wiem. No nic, to ja idę.
-Ok, przyjdź coś zjeść potem. Nie możesz pracować o pustym żołądku.
-Pomyślę o tym- uśmiechnął się jeszcze raz i poszedł na stanowisko pracy.

sobota, 4 czerwca 2011

Rozdział III cz.2


 Dwa dni wcześniej...

Proboszcz Idźwiak nie mógł zasnąć tej nocy. Czego by nie robił, sen nie chciał do niego przyjść. Wypił gorące mleko, czytał Gościa Niedzielnego, liczył w myślach pieniądze z przyszłoniedzielnej tacy, liczył tych, którzy na tacę nie dawali, odmówił koronkę do Najświętszego Imienia Pana Jezusa, a nawet próbował wysiłku fizycznego, zrobił nawet dziesięć przysiadów, po których niemiłosiernie się zmęczył. Nic z tego, wszystkie wysiłki spełzały na niczym. Nic tylko przewracał się z boku na bok.
Z nudów zaczął błądzić myślami to tu, to tam. Myślał o remoncie dachu, który remontu nie wymagał, ale nowe pokrycie dachu pokazałoby okolicznym proboszczom, że zaktywizowanie wiernych dla niego pestka i wzmocniłoby jego prestiż.
Planował zwolnić swoją gospodynię i zatrudnić kogoś kto byłby choć neutralny wizualnie. Niby gospodyni powinna wyglądać tak, aby proboszczowi łatwiej było zwalczać pokusy ciała. Ale bez przesady. Przecież lepiej chwalić Pana, gdy w zasięgu wzroku ma się hojnie obdarzone przez Niego dziewczę.
Gdy tak myślał o zwolnieniu obecnej gospodyni jego myśli powędrowały w stronę poszukiwań nowego organisty. Mijał już trzeci tydzień odkąd stary organista Malczak odszedł do domu Ojca. Poszukiwania były drogą przez mękę. Kiedy trafiał się ktoś kto umiał grać, nie umiał śpiewać. Kiedy nie umiał grać, za to dobrze śpiewał. Lub kiedy nie umiał grać, nie umiał też śpiewać. Póki co w czasie śpiewu wnętrze kościoła wypełniały fałszywe, jak oni sami, głosy wiernych parafii Grądówek. Mimo, że Grądówek był miastem, myślał Idźwiak, to jego rozmiary i mentalność mieszkańców przybliżały go raczej ku wsi. Widział te wszystkie twarze w pierwszych rzędach, znał większość ich grzeszków, jak nie od nich, to od ich sąsiadów. Każdej niedzieli miał przed sobą całą tablicę Mendelejewa ludzkich przewin.
Spojrzał na zegarek. Jego fosforyzujące w ciemności wskazówki pokazywały godzinę trzecią czterdzieści siedem.
-Wstał Pan Chrystus, zmartwychwstanie, Alleluja...- zaczął bezwiednie śpiewać po cichu. Robił to jak zawsze podczas mszy. Został wyposażony w niezwykle przydatną umiejętność, mógł śpiewać pieśni i recytować formuły, a myślami być gdzieś zupełnie gdzie indziej.- Uweselił lud swój Alle...
W końcu doszło do niego, że muzyka, która popchnęła go do śpiewu nie pochodziła z jego głowy. To rozbrzmiewały kościelne organy. Ktoś naprawdę umiał grać. Ostatni raz tak dobrze grał Malczak, ale on...
Zganił się w myślach. On się rozwodzi nad techniką, a tu jakiś łobuz buszuje po kościele. Trzeba pogonić dziada. Ale przecież ten ktoś może być silny... Nie, nie może działać zbyt pochopnie. Nasłuchiwał, czy może gospodyni nie wstała, lecz przypomniał sobie, że wyjechała do sióstr w odwiedziny. Do KFCeliny i Trzytonowej Joli. Zawsze gdy widział je razem musiał powstrzymywać się by nie zadzwonić do Greenpeace, żeby tamci wepchnęli je z powrotem do oceanu. Głupia krowa powinna być na swoim miejscu, tutaj. Może jednak ten zbój sobie pójdzie? A jak przyjdzie i do niego? Zbije go i zabierze pieniądze. Co on zrobi, gdy tamten przyłoży mu nóż do szyi? Na razie tamten grał, istniała zatem szansa, iż on zdąży przemknąć się po cichu i zaatakować bandytę od tyłu.
Szybko wyskoczył z łóżka, i złapał za obszerne wydanie Biblii Tysiąclecia, które czytał od tylu już lat. Poczuł się trochę pewniej. Księga była ciężka i można było nią zdzielić przez łeb.
Boso, w samej piżamie przemierzył odcinek od plebanii do Kościoła. Był zwinny niczym spasiony kot. Wtem organy ucichły. Nasłuchiwał i czekał na jakiś dźwięk. Oko nie dostrzegło żadnego ruchu. Może sobie poszedł? A jeśli nie? Może zaraz zacznie buszować po kościele? Musi się pośpieszyć, by przyjąć jak najlepszą pozycję. Wiedział, że gdy przyczai się przy schodach prowadzących do organ, łatwo dopadnie łobuza. Wejściowe drzwi były lekko uchylone. Ten pijus, kościelny znowu zapomniał zamknąć drzwi. Jeśli z tego wyjdzie on już da temu dziadowi do wiwatu. Jeśli z tego wyjdzie. Dotarł do schodów i przyczaił się za nimi.
Minęła minuta, dwie, pięć a nikogo ni widu, ni słuchu. Ściskając tom w dłoni ruszył po schodach. Osiemnaście schodków. Aż osiemnaście. Pomału, by narobić jak najmniej hałasu wchodził po schodach. Był cały napięty, gotowy do ataku lub ucieczki. Bądźmy szczerzy- ucieczki. Pierwszy stopień. Potem drugi. Otworzył szeroko usta, dzięki temu mógł oddychać trochę głębiej nie robiąc wiele więcej hałasu. Lekko zaczęły mu się lekko trząść ręce. Stopień po stopniu napięcie rosło. Pierwszy raz czuł się źle w kościele. Zawszy był pewny siebie. To on rządził i był drugi po Panu Bogu. A dziś przemykał się jak rzezimieszek.
W końcu dotarł na szczyt schodów. Rozejrzał się. Księgę trzymał przy lewym uchu, gotowy do zadania ciosu. Nie znalazł przy organach nikogo. Ale niepokój nie opuścił go.
Zdecydował, że dla pewności obejdzie cały kościół. Tak zrobił. Powoli przechodził koło ławek zaglądając czy nikt się między nimi nie chował. Korzystał z najciemniejszych kątów, aby skryć swoja obecność. Nic nie było naruszone, wszystko było na swoim miejscu. Została mu tylko zakrystia. Ruszył w jej stronę. Dla pewności spojrzał za siebie i wtedy padł jak długi, wydając z siebie dziewczęcy pisk przerażenia. Usłyszał trzask, który od razu rozpoznał jako wystrzał z pistoletu. Zacisnął powieki i wymachiwał Biblią oraz nogami we wszystkie strony w obronnym odruchu. Trafiał tylko w powietrze. Po chwili zmęczył się tym wymachiwaniem i uspokoił. Odważył się nawet na otwarcie oczu. Rozgorączkowanym wzrokiem omiatał przestrzeń wokół siebie. Był sam. Koło niego leżało przewrócone krzesło, to ono trzasnęło. Jakiś burak przestawił je, żeby mieć lepszy widok i przy okazji zastawił przejście.
-Już ja Ci dam widoki...- jęknął cicho. Jak każe schować te krzesła na cztery niedziele, myślał dalej, to wieśniaki nauczą się co to znaczy odstawiać rzeczy tam skąd się je wzięło.
W końcu podniósł się. I ruszył do zakrystii. Jakby pewniej zaglądnął do środka. Tu też było pusto. Naszły go wątpliwości. Czy to co słyszał było prawdziwe? Czy może to zmęczenie? Pewnie tak. Zwykłe niewyspanie. Tak, to tylko niewyspanie, jutro będzie już w porządku.
Otworzył małą wiszącą szafkę i wyciągnął z niej Stołowe Mszalne, aby uspokoić nim skołatane nerwy. Sięgnął po kielich, ale zrezygnował i przywarł ustami do szyjki i energicznie wtłaczał napój do czeluści swojego ciała. Drżenie rąk lekko już ustąpiło. Odstawił połowie już pustą już butelkę na miejsce. Zamknął szafkę i lekko chwiejnym krokiem udał się z powrotem na plebanię. Z innej szafki wyciągnął klucz do drzwi wejściowych. Przez całą drogę powrotną do plebanii wmawiał sobie, że muzyka jednak była tylko majakiem powstałym w zmęczonym mózgu.

koniec Rozdziału III części drugiej

wtorek, 24 maja 2011

Rozdział II cz.4


 Wstawał świt. Arek otworzył oczy. Był bardzo przytomny. Nie odczuwał żadnego gorąca i czuł się nawet dobrze. Tylko w ustach miał jakiś niesmak.
Popatrzył na swoje ubranie, było niemiłosiernie uwalane. Postanowił pójść do łazienki, aby się umyć. Wszedł do niej i zapalił światło. Spojrzał w lustro.
Miał na twarzy zaschniętą krew. Przeszył go niepokój. Wybiegł z łazienki wiedziony nagłym impulsem. Kuchnia była najbliżej.
Z miejsca w nos uderzył go ostry zapach wymiocin. W odruchu zatkał usta dłonią. Zobaczył panujący chaos i burdel. Jak najszybciej stamtąd wyszedł. Sprawdzał kolejne pokoje nic nie znajdując aż wszedł do salonu.
-O Jezu, Jezu...- jęknął.
Jak obuchem siekiery uderzył go widok ciał jego rodziców. Artur i Janina Małkowscy leżeli na podłodze swojego salonu. Artur miał przetrącony kark, ale oprócz tego nie miał innych obrażeń. Za to matka Artura. Wokół niej rozlewała się spora plama krwi. Wypłynęła ona z jej gardła, z którego niewiele zostało.
Z oczu chłopaka leciały wielkie jak grochy łzy. Upadł na kolana przed ciałami swoich rodziców. Miał straszliwą świadomość tego kim lub czym się stał. Nie mógł znieść siebie.
Coś w nim pękło. Od tego momentu działał jak automat, wyłączył się.
W szafki wyjął świeże prześcieradło i przykrył nim rodziców. Potem wszedł do łazienki. Zwymiotował do toalety. Umył twarz i ręce. W pokoju przebrał się w czyste ubranie.
Znowu wszedł do salonu. Ustawił krzesło i przerzucił sznur przez żyrandol. Stanął na krześle i założył pętle na szyi.
W ciszy mieszkania było słychać naraz dwa dźwięki. Upadającego krzesła i pękającego rdzenia kręgowego.

koniec Rozdziału II

sobota, 21 maja 2011

Rozdział II cz.3


Dwa miesiące wcześniej...

W pokoju zgaszono światło. Wszyscy zamilkli. Jedyny źródłem światła był projektor rzucający obraz na ekranie znajdującym się po lewej stronie mównicy, za którą wchodził lekko już łysiejący mężczyzna po czterdziestce. Ubrany był w szare spodnie i prostą białą koszulę. Miał krawat w niebiesko-kremowe pasy.
Otworzył klapę laptopa, ten oświetlał jego twarz od dołu. Prawie nie widział ludzi przypatrujących mu się. To było nawet dla niego lepiej. Nie lubił przemawiać przed ludźmi. Nie wychodziło mu to najlepiej. Otworzył odpowiedni plik tekstowy. Jego asystentka obsługiwała laptop, z którego rzucano poprzez projektor materiały dodatkowe. Odchrząknął i zaczął mówić.
-Słowianie postrzegali zaświaty jako dwie części. Raj, zwany też Wyrajem i Nawie. Raj, Wyraj był krainą, do której według Słowian odlatywały na zimę ptaki. Coś w rodzaju wielkiego ogrodu ze strzeżoną bramą. Nią nie będziemy się teraz zajmować. Druga część, czyli Nawie, była miejscem gdzie trafiali ludzie po śmierć. Tą krainą rządził Weles. Człowiek po śmierci musiał wędrować czterdzieści dni, aby tam trafić. W tym czasie można było się komunikować z duchem zmarłego.
Otarł z czoła małe kropelki potu. Upił kawy z plastikowego kubka. Mógł dodać mniej cukru. Na ekranie pojawiały się zdjęcia z odkrywek archeologicznych.
-Przejście pomiędzy Nawie a światem doczesnym otwierało się kilka razy do roku– kontynuował.- Umożliwiając kontakt ludzi żyjących z ich przodkami. Odnajdowaliśmy zapiski i inne materiały opisujące te kontakty. Jednak w dwóch przypadkach, według zapisków ludzie mogli porozumiewać się nie tylko z duchami zmarłych, ale z samymi zmarłymi.
Każdy ze słuchających miał teczkę z pełną dokumentację obejmującą odpowiednie teksty. Na razie jednak żaden z nich ich nie otwierał. Słuchali uważnie.
-Z tymi opisami wiążą się pewne fakty. W tych właśnie momentach znikały całe plemiona. Pozostawały po nich tylko puste chaty. Nic więcej. Z czasem odnajdowaliśmy zapiski i proste obrazki z tego właśnie okresu- w tym momencie na ekranie pojawiły się malowidła i zdjęcia fragmentów zapisków.- Były dość, jakby to ująć, niepokojące. Opisywały scen osobliwych pośmiertnych sądów. Chociaż wśród Słowian koncepcja sądu pośmiertnego nie była w żadnym wiekszym stopniu rozwinięta ani ugruntowana. Szukaliśmy podobnych zdarzeń w innych kulturach. Nie pomyliliśmy się. Dwa miasta Inków, sumerskie miasto Arkh-er-Meath, zaginięcie całej armii chińskiego generała Yui Phena w mandżurii i potem te dwa razy u nas. Oczywiście nie w tej kolejności. Do dziś nie wiemy dlaczego właśnie tam. We wszystkich przypadkach po ludziach nie zostawało nic. Jakby rozpłynęli się w powietrzu. Zaczęliśmy szukać cech wspólnych. Oprócz wymienionej wcześniej łączyło te zdarzenia to, że wydarzyły się czasie ważnych świąt astrologicznych. Ale miały one różny charakter. Wróciliśmy więc do Słowian. Oba wydarzenia przypadały na czas pojawienia się ciała niebieskiego, komety zwanej przez nich oddechem Jaryła lub inaczej Jaruna. W mitologii słowiańskiej był bogiem przyrody, miłości, płodności oraz życia. Dodatkowo towarzyszyła przelotowi tej komety pełnia księżyca. W przebiegu badań ustaliliśmy, że to kometa... hmm... chwileczkę już mam, GC527e- nie wiedział po co w ogóle wymieniał tę nazwę skoro nic im ona nie powie. Mieli tyle wspólnego z astronomią co on z zaśpiewami mongolskich pasterzy. Trudno, stało się.- Ekhm... Wykonaliśmy szereg symulacji, by określić kiedy ta kometa znowu znajdzie się w naszym układzie planetarnym, blisko Ziemi. Głównym utrudnieniem było to, że kometa porusza się nieregularnych cyklach. Posiadaliśmy tylko dane z kilku miejsc. Nie wiemy czy nie zdarzało się to wcześniej, w innych miejscach.
Teraz na ekranie wyświetlana była animacja komputerowa planet wraz z odpowiednimi danymi. Nazwami poszczególnych planet i innych ciał niebieskich oraz niewiele mówiącymi liczbami.
-Dokładne w miarę dane- ciągnął dalej.- uzyskaliśmy niedawno. Nadejście komety powinno nastąpić za dwa lub trzy miesiące. Więc nie pozostało dużo czasu. Według obliczeń kometa powinna przelatywać nad Europą Środkową. Obawiamy się, że mogą nastąpić skutki znane z eksperymentu Alberta Wolskiego, który przeprowadził dwa lata temu- głośno przełknął ślinę. Drżącą ręką sięgnął po kubek z kawą by upić łyk kawy. Gdy skończył otarł usta chusteczką. Na sali zapanowała nerwowa atmosfera. Wszyscy zgromadzeni wiedzieli o co chodzi.- Oczywiście na dużo, dużo większą skalę. Skutki mogą być katastrofalne. Oczywiście nie mamy pewności, że zdarzy się to u nas. Ryzyko jest jednak zbyt duże. by je bagatelizować. Póki co wysłałem odpowiednich ludzi, aby krążyli po Polsce. Być może uda im się być na miejscu i szybko nas poinformować. Dobrze wiemy, że rola ciał niebieskich bywa niebagatelna. Uważam, że musimy być czujni. Nie możemy pozwolić sobie na powtórzenie się tragedii. Wszystkie materiały mają panowie w swoich teczkach.
Zapalono światło. Żołnierz, który to zrobił stanął otworzył drzwi i czekał przy nich. Za stołem siedziało czterech mężczyzn. Trzech w garniturach i jeden w mundurze. Bez słowa wstali, skinęli głowami i wyszli z pomieszczenia. Za nimi wyszedł żołnierz, który zamknął za sobą drzwi.
W sali został tylko on i jego asystentka. Ale teraz nawet nie zwrócił na nią uwagi. Usiadł na wolnym krześle i schował twarz w rękach.

koniec Rozdziału II części trzeciej